Na samym początku dwudziestego wieku bufet dworcowy w galicyjskim miasteczku Sucha Beskidzka wzięło w dzierżawę młode małżeństwo. Ich teściowie prowadzili cukiernię w Wiedniu; oni chcieli jak najprędzej pokazać, że potrafią sami prowadzić interes.
Nazywali się Wilderowie i robili znakomite ciastka. Tak znakomite, że z pociągów zatrzymujących się na kilkanaście minut w Suchej Beskidzkiej nawet nocną porą wysypywał się tłum podróżnych. Każdy chciał kupić ciastko. Dla siebie, dla rodziny i znajomych. Każdy wiedział, że pierwszym pytaniem jakie usłyszy w domu będzie: - Przywiozłeś ciastka z Suchej?
Ale też były to ciastka! Misternie formowane z ciasta kruchego lub półdrożdżowego; malutkie rogaliki z nadzieniem z marmolady lub róży; kruche okrągłe lub w kształcie serduszek; i wreszcie słodycze z najwyższej półki: strudel z jabłkami oraz galicyjski pischinger z nadzieniem karmelowym i czekoladowym. Państwo Wilderowie, niezależnie od pory dnia i nocy uśmiechnięci i łakomczuchom życzliwi chętnie korzystali z pomocy swego synka, Billy’ego. Tyle, że chłopak gdy tylko mógł wyrywał się z dworca do miasta, do kina. Ku zmartwieniu rodziców zapowiadał, że nie chce robić ciastek, nawet tak znakomitych i przynoszących tak godziwe pieniądze. Woli robić filmy.
Minęły lata, na ekrany kin całego świata wchodziły wciąż nowe filmy słynnego hollywoodzkiego reżysera i producenta, galicjanina z krwi i kości Billy Wildera. On sam do końca życia kochał (nawet podobno sam robił) dobre ciastka, osobliwie mamine rogaliki z różą.